RN 1: O narodowościach, UE i Ślązakach

Jednym z ulubionych „argumentów” przeciw ciągłości istnienia narodów ma być rzekomy „fakt”, że „tak naprawdę” aż do XIX wieku ich podobno „nie było”, bo ideologie narodowe przedtem nie istniały, ba – nawet nie istniało pojęcie nacjonalizmu.

Jeżeli „nie było” narodów przed XIX wiekiem, to jak wyjaśnić choćby średniowieczny cytat naszego kronikarza:

„Spośród narodów graniczących z Królestwem Polskim nie ma bardziej zawistnego i wrogiego Polakom, niż Ślązacy.” (Jan Długosz).

No i proszę: nie tylko, że są „Polacy”, ale „Slązacy” też i to na dodatek określeni jako „naród”…
Jak to zatem możliwe, że nie było kiedyś narodów w średniowieczu, jeśli mowa jest o konfliktach narodowościowych w średniowiecznej Europie (link)? Jak mogły być konflikty narodowościowe bez narodowości?

Inny przykład:  w pewnym referacie odnotowano, że „świadomość narodowa w średniowieczu (zwłaszcza późnym) jest podobna do tej, która występowała w XIX w. w warunkach rozwoju nowoczesnej już świadomości narodowej”.

Chętnie podałbym tu link do pełnego tekstu tego dokumentu, niestety znikł z internetu – był to link następujący
http://historicus.umk.pl/modules/wfsection/article.php?articleid=20 – być może ktoś z Was odnajdzie go przy jakiejś okazji.

To, czego nie było w średniowieczu, to ideologie narodowe. Te zapewne otrzymały bodziec podczas Rewolucji Francuskiej, która postawiła naród ponad jego monarchą.

Użycie określenia, że nie było przed XIX wiekiem nacjonalizmu jest tego rodzaju, że równie dobrze możnaby twierdzić, że nie było przed XIX wiekiem także homoseksualizmu, bo nie istniało pojęcie „homoseksualizm”, które powstało dopiero w II połowie XIX w. W Niemczech.Bo skoro nie było homoseksualizmu, to rozumiem, że i heteroseksualizmu też nie było…

A fakt, że narody tworzyły się głównie samoczynnie, w dużej mierze dzięki temu samemu językowi (lub podobnym językom), akurat uważam za niepodważalne. Co rzecz jasna nie zmienia faktu, że te wspólnoty miały swoje przywództwa, nadające im kierunek rozwoju. Tak, z biegiem czasu mogły te przywództwa, lub nieco szerzej: elity intelektualne, nawet kształtować i język. Weźmy choćby to, co nazywa się „gwarą śląską”. To język chłopski, który kształtował się samoczynnie i w dużej mierze w oderwaniu od reszty Polski. Dopiero w nowszych czasach podjęto próby promowania go jako języka w urzędach czy mediach. Ale jednak istniał i rozwijał się sam. Sąsiedztwo lokalne również kształtowało więzi typowe dla wspólnot. Religia też robiła „swoje”, jeżeli była wspólną religią mieszkańców. A zatem wszystkie cechy narodu istniały już na długo przed tym XIX wiekiem – poza nowoczesnymi ideologiami. Ale ideologie narodowe mogły przecież powstać na długo po ukształtowaniu się narodów, a nie przed ich powstaniem. Tak jak ideologie klasowe też powstały po ukształtowaniu się klas.

Można mówić o dwutorowości procesów, nawet o ich „wielotorowości”, jednak obecne rozmiękczanie suwerenności poszczególnych krajów nie stanowi „wyjścia naprzeciw potrzebom”, gdyż te potrzeby znajdowały już swój wyraz wcześniej. To jest typowy proces tworzenia molocha, a ponadnarodowy organizm ma to do siebie, że umacnia się poprzez osłabianie integralności organizmów narodowych. Moloch nie usiłuje skłócać poszczególnych narodów między sobą, lecz usiłuje poszerzyć swoją władzę nad nimi wszystkimi – właśnie ujednolicając szereg rzeczy. A ten cel możliwy jest tylko w szukaniu podziałów wewnętrznych, a nie zewnętrznych. Stąd to wsparcie dla wszelkich możliwych mniejszości, które stają się „koniem trojańskim” w istniejących państwach. Moloch potrzebuje takich sojuszników, a i oni potrzebują jego. Ale posługują się nim nie w celu ułożenia harmonijnego współżycia z większościami, lecz dla osiągnięcia własnego celu, jakim jest poszerzenie własnego stanu posiadania i suwerenności (Slązacy przecież również kierują się interesem ekonomicznym oraz narodowym) i jak długo moloch jest w stanie im coś „dać” w tym zakresie, tak długo będą z nim współpracować.

I tu jest właśnie ta dwutorowość, o której mowa: z jednej strony moloch usiłuje poszatkować silne organizmy narodowe, co jest działaniem (niby to) na rzecz różnorodności, z drugiej jednak strony usiłuje ujednolicać rozwiązania prawne, polityczne i ekonomiczne na całym swoim obszarze. Jednak ważniejsze okazuje się tutaj owo ujednolicanie niż działanie „na rzecz różnorodności”. Bo tak naprawdę te różnorodności już istniały przed powstaniem molocha. Niechaj nie myli nas tu akurat własne doświadczenie z PRL, gdzie istniał szereg zakazów i życie kulturalne czy polityczne zdawało się być jednolite.
Są one co najwyżej potęgowane – nawet do przesady – by pokazać, jak „na rzecz różnorodności” działa moloch. Gdy jednak owe różnorodności staną się bardzo liczne – i równocześnie bardzo rozdrobnione, przychodzi kolej na unifikowanie i ujednolicanie. Proces jest tu trochę podobny do procesu obniżania cen przez sieci wielkich domów towarowych, które w ten sposób starają się wykończyć konkurencję drobniejszych sklepów i punktów usługowych, które nie są w stanie na dłuższą metę stawić czoła wobec tej ofensywy „udogodnień dla klienta”. Gdy jednak owi drobniejsi kupcy zostaną zmieceni z rynku (niczym drobne banki ostatniego kryzysu finansowego oraz drobniejsi wydawcy gazet), wtedy ceny znowu rosną… Zatem owo „uróżnorodnienie”, owa „wielokulturowość” oraz „zwiększona wrażliwość na odmienność” są jedynie stanem przejściowym. Im bardziej unifikowana rzeczywistość, tym mniej w niej miejsca na różnorodność, której obrońcą miała rzekomo być.

Dlatego pojęciu „unia” przeciwstawiłem pojęcie „konfederacja”. Mniejsza o to jak będzie się kiedyś nazywać porozumienie europejskie. Ja użyłem określeń, które mają swoje wyraźne konotacje: „unia” zawsze kojarzy się z ujednoliceniem, unifikacją i w konsekwencji z urawniłowką. Gdy zaś „konfederacja” bardziej kojarzy się właśnie z różnorodnością, a zatem z tym, czego i my pragniemy – i nie tylko my, bo przecież nasi „liberalni” oponenci również, bo oni także nie chcą molochów!

Ale ta różnorodność jest możliwa tylko wtedy, gdy na jej straży stać będą silne organizmy narodowe, posiadające instrumenty wzmacniające ich suwerenność – takie jak autarkia właśnie. Bo ta wielonarodowość Europy jest gwarantem także i swobód jednostki. Natomiast im bardziej zostaje ona rozdrobniona, tym słabszą się ona staje, a zatem tym podatniejsza będzie na działania supremacyjne centrali politycznej kontynentu – oraz silnych korporacji kapitalistycznych. One żywią się tym procesem, o którym tu mówimy. One przejmują coraz większą kontrolę nad zasobami naturalnymi i gospodarką niegdyś suwerennych (i dumnych ze swej suwerenności) narodów. One sprawiają, że te dumne narody zostają zepchnięte do roli siły roboczej, pracującej u siebie w kraju, ale nie dla siebie: właśnie tak: u siebie, ale nie dla sebie. Nawet na rynku prasowym jest to widoczne – teraz cudzoziemskie koncerny prasowe mają w swych rękach większość „polskiej” prasy. Czegoś takiego nie było nawet za okupacji hitlerowskiej, kiedy to miażdżąca większość polskiej prasy była jednak w rękach polskich spółek wydawniczych. Nie, nie chodzi mi o chwalenie czasów okupacji, ale o to, że tracimy podstawy gwarantujące nam niezależność, a cieszymy się, że tak fajnie – miłe złego początki

Zatem to właśnie suwerenność narodowa i narodowy solidaryzm są głównym narzędziem i bastionem przeciw tej systematycznej urawniłowce, która wie, gdzie kryje się główne zagrożenie dla stojącej za nią supremacji molocha. Moloch wie, że główną przeszkodą na jego drodze jest nacjonalizm – i właśnie dlatego czyni wszystko, by go zdyskredytować i zniszczyć.

To zupełna nieprawda, że kluczową rolę w procesie narodotwórczym odgrywa ideologia lub doktryna narodowa. Kluczową rolę odgrywa właśnie sam naród, tworzony historycznie czynnikami najzupełniej odmiennymi od ideologii. On, sam w sobie, jest nawet kluczowy dla ideologii. Co powiedzieć o narodzie żydowskim: istniał czy nie istniał w przeszłości? A może też mamy uważać, że dopiero od XIX wieku? Niektórzy autorzy, jak na przykład znany ze swej pro-palestyńskiej postawy Gilad Atzmon, uważają że nie ma czegoś takiego jak „naród żydowski” nawet dzisiaj, że to, co określa się mianem „historii narodu żydowskiego” to mit. Ale w ostatecznym rozrachunku naród istnieje tak długo, jak długo są ludzie uważający się za taki naród.

Kim byli Rzymianie? Jakim mianem siebie określali? Czy nie aby tym samym („NATIO”), które potem, z łaciny, przeniknęło do innych języków? Kim byli Grecy? Kwestia lojalności wobec lokalnych władców (Sparta, Teby) to jedna rzecz, ale mieli ten sam język, to samo pismo, ten sam „panteon” bóstw itd.
Byli może jedynie „narodami w sobie”, a „dla siebie” już nie? Lojalności lokalne zresztą nie były tylko monarchiczne (w przeciwieństwie do dużej części historii północnej Europy), ale także jak najbardziej w odniesieniu do zbiorowości (republiki greckie, republika rzymska, potem także „Rzeczpospolita Wenecka”). XIX wiek to po prostu jedna z cezur dziejowych, nie jedyna, nie wyłączna, więc niepotrzebnie wielu ludzi daje się nią „oślepić” jakby była „one and all”.

Nie, nie możemy się umówić, że podmiotem uczynimy tylko indywidualnego człowieka. Naród jest także podmiotem. Krąg kulturowy też jest podmiotem, nawet konkretne wyznanie też jest podmiotem, bo tworzą go ludzie. Np „wspólnota islamska” czy „wspólnota żydowska” jak najbardziej jest podmiotem. Spróbowałby im kto  „wyklarować”, że w dyskusji mają się wyzbyć podmiotowości zbiorowej na rzecz podmiotowości jednostki? Gdybyśmy się mieli umawiać tak jak tego niektórzy „liberałowie” (mający jednak wyraźne ciągoty do nakazowo-zakazowej urawniłowki) sobie tego życzą, to i my równie dobrze moglibyśmy i od nich „zażądać”, by za jedyny podmiot uznali naród. Praktycznie nie mieliby szansy na rozwinięcie jakiejkolwiek tezy innej od takiej, która bazowana jest na narodzie.
Tak, Europa też jest podmiotem. „Umawianie” się na korzyść tylko jednej tezy, to m.in. specjalność ewangelikalnych, którzy już na wstępie dyskusji – polemiki z katolikiem chcą, aby ten przyjął za podstawę, „że Biblia jest jedynym autorytetem w sprawach wiary”. Chcą tego, bo chcą, aby w ten sposób „na ich (tezę) wyszło” (jak na ironię jednak nie zawsze wychodzi – „moi” ewangelikalni niemal  w szał wpadali, bo nijak nie mogli sobie ze mną poradzić…). Nie ma tu żadnej otwartości, bo cała taka dyskusja jest „rigged right from start”.

Rzeczywiście, naród nie jest constans, dlatego były i są przypadki, gdy w ogóle nie powstawał. Nie jest natomiast prawdą, że narody obecne powstały „na skutek gwałtu i podboju”. Gwałt i podbój miały jedynie ograniczony wpływ na kształtowanie się narodów. Zwróćmy uwagę, że nawet gwałt na Rusi nie uczynił z niej części narodu polskiego za czasów Dymitra Samozwańca. Tak jak nie uczynił jej z Węgrów, Niemców czy Tatarów. Nie uczynił jej nawet z Litwinów pomimo pokojowych – nomen omen – UNII z Koroną polską… Większy był udział języków w tym przypadku niż jakiegokolwiek gwałtu i podboju, bo ten gwałt mógł czasem pomóc, ale w odniesieniu do ludów tego samego języka lub podobnych języków. Nawet nie zawsze udawało się to w odniesieniu do podobnych, bo z Jugosłowian nie uczynił jednej nacji. Tak jak nie uczynił jednej nacji z Austriaków, Czechów, Słowaków, Polaków, Węgrów czy Rumunów oraz Rusinów. Nie uczyniła nawet „unia” Czechów ze Słowakami jednej nacji, choć swego czasu modne było używanie słowa „Czechosłowak”… Dlaczego Austro-Węgry rozpadły się w drobny mak? Nie, nie dlatego, że przegrały I Wojnę, bo można przerżnąć wiele wojen i się nie rozpaść. Niemcy przerżnęły tę samą wojnę w dokładnie tym samym czasie, ale się nie rozpadły. Można też w tym kontekście wskazać i na Francję, która miała historię krwawą, ale przetrwała, bo nie było zbyt wielkiej różnorodności etnicznej. A czy przetrwałaby jako jedno państwo i jeden naród, gdyby składała się m.in. w jednej trzeciej z Azjatów i jednej trzeciej z Murzynów?

Tak na marginesie jeszcze tego „gwałtu i podboju”: jakiego to gwałtu, podboju – czy bodaj najazdu – dopuścił się naród śląski? Nie jest mi znany ani jeden. Poza próbą uzyskania korony polskiej przez śląskich Piastów. A jednak istnieje ta narodowość (wg deklaracji samych do niej przynależących osób).

Nie, naród nie jest „święty”, jeszcze mniej „święta” jest „UE”. Mają rację ci, co wskazują, że federacja sama w sobie niekoniecznie musi cokolwiek „gleichschaltować”. Nie musi – jeżeli będą mechanizmy zapobiegające takiej urawniłowce. A takim zabezpieczeniem jest suwerenne państwo narodowe, bo wtedy żadna „unia” nie ma władzy zmieniania suwerennych decyzji podjętych w takich państwach. Jeśli takiego mechanizmu nie ma, to wtedy muszę naszych „unitów europejskich” zmartwić, niestety, wtedy taka „federacja” musi kończyć się urawniłowką. Wynika to już z samego charakteru takiej „unii”, która nie jest „przełamana” silnymi organizmami narodowymi. Czyli: jeśli ta federacja będzie „konfederacją”, to nie musi i prawie na pewno się nie stanie molochem. Natomiast „unia” ma tu praktycznie „przewalone” i to od samego początku.

Jestem zwolennikiem państw narodowych nie dlatego, że są „święte” (zdaję sobie sprawę, że nie są i nie będą idealne), ale dlatego, że najlepiej nadają się do roli owego „przełamywania”. Są odpowiednio duże, by to uczynić, podczas gdy małe wspólnoty regionalne typu „Cieszyn” („Teschen”) nie mają na to cienia szansy. Gdyby było na odwrót – czyli gdyby to właśnie malutkie mniejszostuńcie gwarantowały lepsze rezultaty, to byłbym po ich stronie. Niechby sobie było „Wolne Miasto Cieszyn”, niechby była „Republika Bieszczad”, ba, nawet „niepodległa Wieliczka” (w Szwajcarii aż do XIX wieku była nawet niepodlagła wieś – nazywa się Gersau i leży nad Vierwaldstättersee). Nie byłby to zatem żaden „big deal” jeśli i w Polsce by coś takiego było. Oczywiście, nie byłby to problem, gdyby jednak swoje stosunki opierała na współpracy z Polską, a nie na ściąganiu do Polski jakiegoś obcego „Wielkiego Brata”, któryby natychmiast wykorzystał sytuację, by się mieszać do naszych wewnętrznych spraw.

To prawda, UE nie stworzyła globalizacji. Nie, ona jest wynikiem oraz narzędziem, instrumentem tej globalizacji, wykorzystywanej dla ewidentnych celów politycznych i finansowych przez grupy interesu, którym marzy się po prostu władanie światem dla ich własnego, ciasnego interesu grupowego. Dlatego wymachują teraz chorągiewką regionalizmu oraz „swobody jednostki”, gdy tymczasem jednostka nawet pozbawiona została prawa wypowiedzenia się choćby w refenrendum na temat „Traktatu Lizbońskiego”. Niby tak bardzo „pragnie się” dogodzić tej zmitologizowanej „jednostce”, ale najlepiej, gdy „nie przeszkadza” i nie ma nic do gadania… Brak takiego referendum w Polsce uważam za skandal, którego dopuściły się elity władzy polskiej: parlament, rząd, premier i – tak, jak najbardziej  również i prezydent, jego tragiczna śmierć nie zmienia i zmienić nie może mojej negatywnej oceny takiej skandalicznej decyzji). Czy Polacy tak bardzo pragną „unii”? Nie widać tego po rezultatach frekwencji wyborczej do wyborów do „parlamentu” europejskiego – i to już drugich takich wyborów, jakie odbyły się po wstąpieniu do tej „unii”. Polacy w referendum unijnym w 2003 roku opowiedzieli się za przystąpieniem i idę o zakład, że jeszcze za naszego żywota pożałują tej decyzji. Ta „federacja” już rości sobie prawo nawet do tego, by decydować ile mleka Polska może produkować. W pewnych częściach świata ludzie zdychają z głodu (określenie jak najbardziej adekwatne, biorąc pod uwagę warunki, w jakich do tego dochodzi), ale ktoś „nie powinien” wyprodukować „zbyt wiele” żywności. Ten „unijny” moloch wziął się za decydowanie o kształtach warzyw, zgięciu ogórków i rozmiarach prezerwatyw, jakie mogą być produkowane w tej „unii”, nawet o tym, jakie dania wolno serwować w restauracjach… Takich debilizmów nie wypocono nawet w Sowietach i III Reichu. W „unii” jest możliwe, że rodzice mogą utracić prawo do wychowania własnego dziecka, jeśli nie będą go wychowywać odpowiednio „poprawnie”. Tak, w Sowietach i III Rzeszy też mogli stracić takie prawo, ale tylko i wyłącznie ze względów politycznych (też nie lepiej zatem). „Unia” to moloch i wobec tego myśli jak moloch i postępuje jak moloch, bo to dla molocha i „gleichschaltera” przecież takie naturalne. Jeszcze nie decyduje ten moloch o wszystkim, ale widać wyraźnie, że krokami i tip-topami posuwa się naprzód, pragnąc decydować o coraz większej liczbie spraw. Stoi to w jaskrawym kontraście wobec tego, co obiecywano Polakom w 2003 roku podczas kampanii przed tym referendum – byłem wtedy w Polsce i wciąż to pamiętam. Popełniono fałsz i oszustwo, sprzeniewierzono się wyborcom, których najwyraźniej miano jedynie za bydełko lub maszynki do głosowania. Nigdy tym zdrajcom tego nie zapomnę. Tak, zdrajcom, bo można mieć swoją wizję, ale jeśli w tym celu celowo oszukuje się wyborców, by po referendum świadomie robić rzeczy, których miało nie być, to jest to zdrada. Zwykła ordynarna zdrada.

Jeżeli Cieszyn pragnie zachowania swej unikalnej pozycji, to nic nie powinno stać na przeszkodzie, by był „wolnym miastem” ze wspólnym polsko-czeskim zarządem powstałym na podstawie dwustronnego porozumienia. Niechby nawet podobne rozwiązanie zastosowano w Zgorzelcu. Może mieć on własne władze – tak jak własny parlament oraz rząd krajowy mógłby mieć Sląsk (lub co najmniej Górny Sląsk czyli „Freistaat Oberschlesien”), ja jestem jak najbardziej za autonomią Górnego Sląska (jestem natomiast przeciwnikiem separacji). W żadnym wypadku takie rozwiązania nie szkodziłyby państwu narodowemu, tak jak Cesarstwu Niemieckiemu (1870 – 1918) nie szkodziło to, że poszczególne kraje członkowskie II Rzeszy (w tym Freistaat Bayern, zbudowany dzięki niedocenianemu królowi Ludwikowi II i jego wyjątkowo dobrym kontaktom z kanclerzem Otto von Bismarckiem), miały swoje własne rządy i parlamenty oraz nawet swoich własnych królów (poza Schleswig – Holstein, skąd Augustianie zostali wcześniej wywaleni i gdzie wobec tego przysięga wojskowa składana była na konstytucję, a nie na monarchę). I nawet w 1935 roku dwa takie państwa jeszcze wymieniły między sobą posłów pełnomocnych…).

Czy naród ma prawo „na swoim” robić co chce? Tak, ma. Na tym polega właśnie suwerenność, że naród u siebie – oraz wybrani przezeń liderzy – mogą robić „co chcą”. A  kogo mają pytać o pozwoleństwo? Może zagranicznego „Big Brother”?

Nie, nie zdejmę zatem – dla powyższych powodów – narodowych soczewek z oczu. Właśnie upewniam się, że lepiej jeszcze przylegają.

Co do narodu pan-europejskiego, o którym niektórzy wspominają, to mogę dodać co następuje: jestem „White Nationalist”, czyli że wyglądam nawet poza „Pan-Europę”, bo Biali żyją na wszystkich kontynentach, łącznie z Afryką i Azją. Narodu pan-europejskiego nie będzie tak długo, jak długo moloch „unijny” będzie istniał. Konfederacja to co innego. Nie będzie próbowała zastępować jednych narodów innym. Bo jeśli „unia” będzie próbować ludziom wmawiać, że ich nacjonalizmy są niewiele warte, że „soczewki” narodowe trzeba zdjąć – to jak będzie możliwym stworzenie jakiegokolwiek nacjonalizmu europejskiego? Skoro nacjonalizmy są złe – to i ten europejski też. To droga donikąd, nie lepsza ani na jotę od prób stworzenia „narodu radzieckiego”. Dla mnie pojęcia takie jak „śląskość”, „polskość” czy „biały nacjonalizm”, w końcu „ludzkość” to piramida, której żadne „piętro” nie może zostać uszczuplone – bo inaczej cała konstrukcja się wali. Nie jestem nacjonalistą „dwuwymiarowym”, lecz „trójwymiarowym”. Zdaję sobie sprawę ze współzależności wszystkich tych elementów oraz z tarć między nimi też. Gdy spróbować forsować biały nacjonalizm kosztem narodów – to biały nacjonalizm legnie w gruzach. Spróbować antagonizować regiony – naród jest w opałach. Spróbować forsować „unię” – można się już dziś założyć, że i ona legnie.

Cheers!!!

C.d.n.      link do części 2

Leave a Reply