Bękarty wojny

Hans der Sieger

Powiedzmy więc parę słów o tym idiotycznym filmie „Bękarty wojny”. Tytuł angielski „Inglourious Basterds” znaczy co prawda dosłownie „Niesławne bękarty” (co byłoby chyba nawet lepszym spointowaniem tego, co im „tfurcy” filmu zalecili wyczyniać na ekranie), no ale nie narzekajmy zbytnio na ten szczegół tytułowy, bo po pierwsze znamy gorsze tłumaczenia tytułów, a po drugie temu „dziełu” zarzucić da się znacznie więcej…

Właściwie tak na dobrą sprawę w filmie są jedynie dwie sceny godne filmu z (jako taką) klasą. Ta pierwsza, od której cała saga się rozpoczyna oraz scena w tawernie, znana już jako „scena gry w karty”. Cała reszta to właściwie szmelc, o którym pewnie nie warto byłoby czegokolwiek pisać, no ale skoro film, jako zaklasyfikowany do gatunku „action” ma nam dawać pewną rozrywkę, to zabawmy się i my (co prawda  jego kosztem).

Ta pierwsza scena zatem pokazuje nam rodzinę francuskich farmerów, chrześcijan (widzimy krzyż na ścianie), którzy ukrywają pięć osób żydowskiej rodziny Dreyfus. Nadjeżdżają SS-Manni pod wodzą Standartenfűhrera Hansa Landy (granego przez Christopha Waltza). Ta scena przynajmniej oddaje do pewnego stopnia atmosferę „polowania na Zydów” przez skrupulatnych hitlerowców, atmosferę szantażu wobec osób ukrywających takich uciekinierów. Możemy założyć, że scena jest celowo udramatyzowana i “przedobrzona”, ale to już taka cecha kina (na przykład jest wyjątkowo mało prawdopodobne, by Niemcy, znalazłszy Żydów ukrywających się w czyimś domu, rozstrzelali ich natychmiast w tymże domu na oczach gospodarzy…).  Jest jeden zgrzyt w tej scenie: poprzez monolog SS-Manna porównuje się Zydów do szczurów (niejako na zasadzie podobnej do tej w niemieckim filmie  “Der ewige Jude” ), ale w taki sposób, by pokazać te „szczury” jako żyjące we wrogim otoczeniu, bowiem ludzie zupełnie bezpodstawnie są do nich uprzedzeni. W ten delikatny sposób ożywiono stary mit, że jeśli dochodziło do wrogości między Zydami a nacjami, wśród których żyli przez stulecia, to działo się tak tylko i wyłącznie z winy tych ostatnich, które same tak na dobrą sprawę nie wiedzą, czemu nie cierpią Zydów. Sami zaś Zydzi to zawsze jedynie ofiary czyjejś zbiorowej winy…

Idźmy jednak dalej:

Ukrywający się pod podłogą Zydzi są rozstrzeliwani z góry, poprzez deski podłogi i mniej więcej 18-19 letnia Shossanna Dreyfus ucieka (zresztą po tym, jak Landa celowo rezygnuje ze strzelania do niej…). To jest punkt wyjścia dla całej dalszej akcji, a właściwie dla szeregu akcji całego filmu. Shossanna bowiem, uciekłszy do Paryża, w parę lat później dokona swej zemsty masowej na nazistach. Landa będzie dalej „duszą” akcji i najlepszym aktorem filmu, deklasującycm pozostałych, łącznie z Bradem Pittem. A jednocześnie porucznik Aldo Raine (czyli Brad Pitt właśnie) mobilizuje grupę 8 Zydów amerykańskich do specjalnych zadań na terenie Francji.

I tu właśnie zaczyna się cały problem z tym filmem, który stał się dosłownie rynsztokową szmirą, przy której „Trędowata” Mniszkównej wyrasta na niemal powieść godną Literackiej Nagrody Nobla…

Aldo Raine (Brad Pitt) mówi swemu zespołowi, że jedynym zadaniem jego będzie zabijanie nazistów. „Będziemy okrutni wobec Niemców” – oświadcza. Nie, nie po prostu nazistów, jak się okazuje, ale „każdego w mundurze nazistowskim”, gdyż tacy „nie mają w sobie człowieczeństwa”. A szczytne to zadanie ma być wykonywane przez „rozpruwanie i rozrąbywanie” (to wszystko dosłowne cytaty z filmu). Aldo Raine nie poprzestaje na tym. Wydaje rozkaz, by każdy z tej ósemki dostarczył mu „stu nazistowskich skalpów” i dodaje, że będzie skrupulatnie wymagał owych skalpów.

I tak to już w drugiej sekwencji filmu dowiadujemy się o czym będzie cała akcja. To właśnie w tym momencie autor scenariusza zdeprecjonował i „położył” całość. Położył tak, że nawet znakomite aktorstwo Christopha Waltza nie było w stanie już ze szmiry uczynić dzieła. Fakt, trzeba przyznać, że scenariusz pomógł Waltzowi w roli Standartenfűhrera Landy: Landa to na dobrą sprawę jedyna barwna i skomplikowana postać całego filmu. Cała reszta ról potraktowana została wyjątkowo schematycznie, niemalże „odkalkowana” z innych, równie nieciekawych postaci z kinematografii lat wcześniejszych.

Akcja idzie zatem dwutorowo: Shossanna Dreyfus, ocalała z egzekucji młoda Zydówka, obecnie prowadząca w Paryżu własne (odziedziczone, a jakże, tak przecież najprościej dla scenarzysty..) kino, ukrywa się przed nazistami jako rdzenna Francuzka i planuje swoją zemstę (tak nawiasem: ile to już filmów oglądaliśmy, w których bohater coś w dogodnym momencie „dziedziczy”, by akcja mogła być poprowadzona dalej?).

Jednocześnie „drugim torem” posuwa się już konkretna rozprawa z nazistami, w wykonaniu Aldo Raine’a i jego niesławnej ósemki. Ta dziewiątka Zydów we Francji doprowadza rządzącego w Berlinie Hitlera niemal do oszalenia ze strachu. „Dowiadujemy” się mianowicie, że Hitler był tak dziecinnie przesądny, że utożsamił jednaego z owych Zydów z mitycznym Golemem. Tu wyjaśnienie: Golem  (גולם) to w żydowskiej mitologii postać powstała z martwej materii, mogąca stać się niebezpieczną. Według jednej z legend, w Pradze za czasów Rudolfa II (XVI w.) miały miejsce prześladowania Zydów. Rabin Loew wykreował więc Golema z gliny nad Wełtawą, tchnąc w niego życie poprzez rytuały i recytacje hebrajskie. Golem zabijał gojów i to do tego stopnia, że wystraszony cesarz błagać miał rabina o unicestwienie Golema. Ten uczynił to w zamian za obietnicę pozostawienia Zydów w spokoju. Więcej na temat Golema tutaj http://en.wikipedia.org/wiki/Golem

A więc Hitler, szalejąc podczas narady z generałami z jednoczesnym pozowaniem do ogromnego portretu (kiedy to Hitler pozował do portretu podczas narady wojskowej, hę?) żąda dowodu na to, że ten siejący postrach Zyd we Francji nie jest Golemem i że można go zabić, wraz z jego towarzyszami. Zapowiada histerycznie (czy kinematografia tego rodzaju w ogóle zna innego Hitlera niż histeryczny?), że wtedy powywiesza ich na Wieży Eiffla, a następnie wrzuci do kanalizacji szczurom na pożarcie (to też autentyczna „próbka” scenariusza – prawda, że genialna?).

Duma z osiągnięcia: Roth i Pitt po wycięciu swastyki na czole jeńca...
Duma z osiągnięcia: Roth i Pitt po wycięciu swastyki na czole jeńca...

Tymczasem „Niesławne bękarty” zarzynają i skalpują Niemców w najlepsze. Zasileni są w pewnym momencie jeszcze jednym „bękartem”, niejakim Hugo Stiglitzem, co to w pojedynkę zaszlachtował 13 gestapowców. A ów „Golem” to Zyd nazwiskiem Danny Donowitz, zwany „Zydem Niedźwiedziem” (aktor Eli Roth), którego widzimy w niemal klinicznej akcji zatłukiwania na śmierć jeńców niemieckich przy pomocy kija do gry w baseball. W tym się on specjalizuje. Sam Aldo Raine lubi im natomiast wycinać na czole swastyki potężnym nożem. Potem dalej następują wspomniane już sceny skalpowania.
Dialogi też godne takiego „dzieła” jak to. Na przykład Aldo nakazuje jeńcowi, sierżantowi Rachtmannowi, wskazanie pozycji niemieckich: „jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek jeść swój sandwicz z kapustą kiszoną” (nowum kulinarne a’la Hollywood…) oraz „więc wyjmij ten twój wiener-schnitzel-licking-finger i pokaż na mapie to, co chcę wiedzieć”, bo inaczej zostanie zatłuczony kijem baseballowym, co też następuje. To najwyraźniej taka odmiana żydowskiego humoru wojennego, ot co…

W Paryżu Shossanna Dreyfus, obecnie właścicielka kina, poznaje pewnego szeregowca Wehrmachtu nazwiskiem  Frederick Zoller (miało być zapewne Friedrich Zoller). Ten oczywiście natychmiast czuje „miętę” do Shossanny – jakżeby niemecki gieroj wojenny mógł się oprzeć wdziękom nienawidzącej go Zydówki? Ten Zoller to istotnie „ein Held”, bo w pojedynkę jako snajper powystrzelał ponad 200 żołnierzy amerykańskich. Z tego powodu Joseph Goebbels osobiście nadzoruje nakręcanie filmu fabularnego o wyczynach Zollera, nadając mu tytuł „Duma Narodu” (lepszego tytułu w Hollywood nie potrafioino już wymyśleć?). A ponieważ Zollerowi podoba się Zydówka Shossanna, więc Goebbels daje się namówić, by premierę tego filmu, który ma oczywiście być „wielkim wydarzeniem” filmowym i politycznym dla III Rzeszy, przenieść do kina Shossanny. W ten sposób Goebbels wchodzi w pułapkę… A wraz znim także Adolf Hitler, „gruby Hermann” i niemal całe OKW, czyli całe naczelne dowództwo sił zbrojnych… Wszyscy oni mają stać się ofiarami jednej młodej Zydówki, której na pomoc nadchodzą „bękarty” udające włoskich filmowców. I jeden brytyjski krytyk filmowy, ktory zmobilizowany został do jednostki specjalnej i wysłany do Paryża przez samego Churchilla…

Gra w karty w tawernie
Gra w karty w tawernie

Oba wątki filmu: wątek Shossanny oraz bękartów Brada Pitta, zostają ze sobą w tym celu splecione w jeden „powróz”, a formalne splecenie nastąpiło właśnie podczas wspomnianej na wstępie sceny „gry w karty” w tawernie dwadzieścia kilka kilometrów od Paryża. Aktorka von Hammersmark, ta „Mata Hari” tego filmu, jest „kontaktem” dla bękartów i owego brytyjskiego krytyka zwerbowanego do zadań specjalnych. Wynikają pewne komplikacje: w tawernie paru podpitych niemieckich Soldaten świętuje narodziny synka jednego z nich. Dodatkowo pewien SS-Mann pojawił się ze swoimi podejrzeniami, gdy mu podpadła niemiecka wymowa brytyjskiego agenta. Podbijane stopniowo napięcie sceny sięga swego zenitu, gdy SS-Mann, Brytyjczyk i Hugo Stiglitz (ten od szlachtowania 13 gestapowców) kierują sobie wzajemnie swoje rewolwery w… jądra… Napięcie rozwiązane zostaje totalną strzelaniną, w której giną niemal wszyscy (łącznie z barmanem), za wyjątkiem Aldo – Pitta i Hammersmarkowej.

W sumie: jeden „groch z kapustą”, grafomański jak „sto pieronów”, można istotnie się pośmiać (z „tfurców” i producentów tej chały… oraz z aktorów, którzy zgodzili się w niej wystąpić – no, chyba z wyjątkiem Waltza, bo on jeszcze jakoś się tam zaprezentował na tle tej aktorskiej i scenariuszowej miernoty…). Ale właśnie a propos Waltza, a raczej granego przezeń Standartenfűhrera Landy: ten spryciarz jednak wywąchał cały spisek i poaresztował uczestników, aktorkę Hammersmark zaś (pracującą dla wywiadu brytyjskiego, czyli taką niemiecką „Matę Hari”)  zadusił na śmierć. Shossanna i Friedrich Zoller się wzajemnie zastrzelili w sali projekcyjnej, obok projektorów. Landa zaaranżował całą sprawę tak, by dwóch „bękartów” pozostawić jednak w sali kinowej z ich ładunkami wybuchowymi przywiązynymi do nóg (od kogo się hollywoodczycy nauczyli takiego „settingu”: od Osamy Bin Ladena?). Porucznika Aldo Raine’a i jeszcze innego „bękarta” usadził przy biurku, przy którym też zasiadł. Sprytny SS-Mann, wiedząc (było już po lądowaniu Aliantów w Normandii), że wojna zbliża się do końca i koniec III Reichu bliski, postanowił zagrać vabanque:

No więc jak będzie?
No więc jak będzie?

na biurku ustawił telefon. Zapowiedział, że wystarczy, aby zatelefonował, a cała „akcja Kino” spali na panewce, bo każe aresztować tych dwóch pozostałych „bękartów”. Ale… jeżeli Raine skontaktuje go ze swymi dowódcami, a ci zagwarantują mu bezpieczeństwo, to on pozwoli na dokończenie w kinie likwidacji szefów III Rzeszy i zaoferuje swoją „warunkową kapitulację”. Warunkową, bo chciał obywatelstwa USA i posiadłości na jednej z amerykańskich wysp. Dodatkowo chciał sutego wynagrodzenia, medalu kongresowego za zasługi w rychłym zakończeniu II Wojny i uratowaniu w ten sposób niezliczonych istnień ludzkich. Wybieg się udał i porozumienie zostało zawarte.

Dlatego też zemsta Shossanny (już po jej zastrzelniu przez Friedricha) się udaje. Niespodziewający się niczego generałowie, admirałowie niemieccy, wraz z nimi całe OKW, Hitler, Bormann i Goebbels pokładają się ze śmiechu nad każdym pokazanym na ekranie celnym strzałem Zollera, kładącego trupem jednego „jankesa” za drugim. Owacje i brawa zdają się nie mieć końca. Szczególnie Hitler wybucha wariackim śmiechem raz po raz, jakby oglądał Flipa i Flapa… I oto w tej swojej wesołości widzowie zaskoczeni zostali przez zemstę Shossanny, doprowadzonej do skutku przez jej murzyńskiego kochanka… Całe kino płonie, hitlerowcy giną od ognia i kul (gdy Donowitz – Roth wraz z kumplem do nich strzelają, rozwalając twarz Hitlera kulami), a z ekranu patrzy na nich twarz Shossanny z nagranego przez nią filmiku i ściga ich jej głos: „Nazywam się Shossanna Dreyfus. Oto twarz żydowskiej zemsty” (wnosimy o nagrodę dla „tfurcuf” tego filmu. Nagrodę za „Najbardziej Totalny Kicz Roku”. A może by tak od razu „Złotą Palmę” i „Oskara”?).

Ale to jeszcze nie koniec. No bo musimy wiedzieć jak skończy się saga pozostałych przy życiu bękartów i Hansa Landego. Porozumienie, które Landa ma z dowództwem USA jest takie, że ma on dowieźć swoich jeńców do amerykańskiej linii frontu. Tam sam ma się dobrowolnie stać ich jeńcem i jego kierowca i podwładny również. Aliści, tego drugiego Niemca „bękarty” zabijają zaraz po zwróceniu im broni przez Landę. Dokonują także oskalpowania go. Sam zaś Landa otrzymuje od nich… wycięcie nożem swystyki na swoim czole… I tę swastykę Aldo Raine uznaje za swoje największe arcydzieło… tym się kończy film.
Właściwie kiczowatość całego obrazu jest tak denna, że na dobrą sprawę nie wiadomo, czemu całości tych wypocin nadano tytuł „Inglourious Basterds”… Przecież bohaterów było tam więcej niż tylko tych dziewięciu (a w pewnym momencie dziesięciu) mężczyzn. Może chodziło po prostu o to, by ich wyczyny szczególnie podkreślić? A może całą akcję filmu wymyślono po prostu jako tło do pokazania paru Zydów zarzynających, rozstrzeliwujących i skalpujących Niemców oraz wyrąbujących im mózgi kijem do baseballa?

Triumf Standartenfűhrera
"Triumf Standartenfűhrera"

Tak czy owak, dość niespodziewanie najwięcej pochwał za swą rolę w filmie dostaje jednak nie Brad Pitt za ten „sandwicz z kapustą kiszoną” ani Eli Roth za „sportowe” zabawienie się czaszką Rachtmanna niczym piłką baseballową, lecz Christoph Waltz jako Hans Landa. A że i sama rola jest zdecydowanie w filmie najciekawsza, to zamierzałem nawet niniejszemu komentarzowi nadać tytuł „Triumf Standartenfűhrera”. Trochę był ten „triumf”przyćmiony tą wyciętą mu na czole swastyką w ostatniej scenie, ale przyznać trzeba, ża jak na takiego bandytę, to karę dostał śmiesznie małą… A na dodatek dostać miał jedno z najwyższych odznaczeń amerykańskich, ogromną emeryturę i sporą posiadłość w USA. To wygląda wręcz na swego rodzaju „podbój”, nieprawdaż?
W połączeniu zaś z aktorstwem Waltza (jeden z krytyków napisał nawet: “Waltz jest odtwórcą najlepszej roli drugoplanowej roku, grając złego człowieka w sposób sprawiający, że chce się go lubić“), deklasującego na planie wszystkich bez wyjątku kolegów, w tym samego Brada Pitta, daje to dość nieoczekiwany wynik jak na „dzieło”, o którym można całkiem spokojnie powiedzieć, że jest produkcji żydowskiej… Aktor ten dostał już za tę swoją rolę szereg nagród…

Jest się zatem z czego pośmiać. Również z krytyków, tak teraz, niemalże jak na komendę, piejących z zachwytu nad tą kiczowatą mieszaniną grafomanii i gloryfikacji przemocy. Ale i skląć ten film się da równie dobitnie – za tę samą mieszaninę grafomanii i przemocy… Kto pieje dziś z zachwytu nad „Bękartami”? Otóż bardzo często ci sami krytycy, którzy ledwie 5 lat temu niemal krztusili się z oburzenia nad „Pasją Chrystusa” Mela Gibsona… A co ich tak oburzało w owej „Pasji”? Ano, nadmiar przemocy… Znany nam jest nawet co najmniej jeden katolicki dziennikarz, który wtedy nazwał tamten film „Ewangelią według markiza de Sade”…(jak nazwie on dziś „Bękarty wojny”?). Jednak przynajmniej w odniesieniu do „Pasji” można było powiedzieć, że Gibsonowi chodziło o odtworzenie egzekucji poprzez krzyżowanie. I uczynił to na podstawie historycznych opisów takich egzekucji oraz na podstawie znalezisk archeologicznych potwierdzających używanie poszczególnych narzędzi. Część krytyków twierdziła, że główne przesłanie śmierci Pomazańca zostało przez pokazanie krwawych scen zamazane lub wręcz utracone. Inni zaś twierdzili, że nie zostało utracone, a nawet, że zostało dobitniej podkreślone. Co jest zupełnie normalną różnicą zdań.

No dobrze, a jakie jest „główne przesłanie” filmu „Bękarty wojny”? Może coś w rodzaju: „bądź antysemitą, a rozwalimy ci czachę kijem baseballowym!”? A może żadnego przesłania nie ma, po prostu chodzi o rodzaj rozrywki mieszanej z dawką grozy?

Za co więc właściwie film Quentina Tarantino zbiera całą „ulewę” pochwał od krytyki, która po dużej części zachowuje się istotnie tak, jakby jej ktoś dał „cynk” do wzniosłych recytacji? Przecież ani scenariusz nie zasługuje na nic podobnego, ani montaż filmowy, ani scenografia. Ani gra aktorska (poza Waltzem, rzecz jasna). No, muzyka jest w sumie nienajgorsza, ale to akurat samo w sobie nie uzasadniałoby tych dytyramb. Kto wie, czy aby ci krytycy, z takim niemal “nabożeństwem” wypowiadający się o ostatnim “płodzie” Tarantina, nie przypominają aby tych skarykaturowanych notabli hitlerowskich wyjących z zachwytu nad filmem “Stolz der Nation” w owym kinie paryskim na krótko przed katastrofą? Jeszcze ileś tam podobnych “bękartów” spłodzi kino pewnego autoramentu, a “katastrofa” nie ominie owych krytyków również, gdy już powszechną wiedzą się stanie jakie knoty oni wychwalają. Utrata twarzy po takich bezeceństwach też będzie katastrofą. Dla nich samych – miejmy nadzieję, że równie prędką i niespodziewaną jak ta kinowa, która budzi ich głośne zachwyty.

Pod względem prezentacji przemocy film ten plasuje się znacznie poniżej innych filmów, nawet niesławnego filmu  “Jud Suss” , czyli tego obrazu filmografii nazistowskiej, któremu swego czasu nadano ogromny rozgłos i który uchodzi wciąż u wielu za szczególnie niesławny film… W tym filmie hitlerowskim jest tak na dobrą sprawę tylko jedna scena przemocy porównywalna z tymi „bachanaliami”, które rozgrywają się na planie „Bąkartów wojny”: jest to scena końcowa, w której ów Zyd, Oppenheimer, zostaje publicznie powieszony. Ale to powieszenie pokazane jest z daleka, nie w zbliżeniu. Nie ma więc szczegółów charakterystycznych dla zbliżeń: nie ma wytrzeszczu oczu, nie ma języka wypychanego z gardła przez zaciskającą się na szyi pętlę. Nie ma zatem tego wszystkiego, co tak charakteryzuje niektóre sceny „Bękartów” czy też w ogóle wielu innych filmów współczesnych. To już jest różnica nie tylko między poszczególnymi filmami (które dla piszącego są oba filmami niesławnymi), ale wręcz jest to różnica między całymi pokoleniami kinematografii. Kiedyś kino nie upajało się tak przemocą i jej prezentacją jak obecnie. Obecnie panuje coś w rodzaju zachłystywania się przemocą. Stąd biorą się filmy, które nawet nie są już bazowane na uznanej literaturze, choćby takiej jak powieść Liona Feuchtwangera „Jud Sűss”, lecz na grafomańskich wypocinach, pełnych przemocy i jej gloryfikacji, zupełnie tak, jakby autorzy wyszli z założenia, że im więcej jest na ekranie walenia po pyskach, podrzynania gardeł, rozstrzeliwania i rozwalania czaszek, tym lepszy jest film…
___________________________

Stolz des Volkes
"Stolz des Volkes"

W „Bękartach” zademonstrowano również inny, fikcyjny film. Ten niemiecki film, co miał być owym „wydarzeniem” z premierą w kinie Shossanny. W filmie tym również trup miał się ścielić gęsto za sprawą Friedricha Zollera i doktora Goebbelsa. Była to owa „Duma Narodu” czyli „Stolz der Nation”. Ten niemecki tytuł potem widać w reklamie. Niby błędu tu nie ma. Ale w III Rzeszy pewnie zamiast „Nation” użytoby słowa „Volk”, bo jest słowem niemieckim, podczas gdy „Nation” pochodzi z łaciny. Trzeba bowiem wiedzieć, że III Rzesza była jednym z niewielu państw w historii nowożytnej, gdzie w dużej mierze z powodzeniem wyparto słowa obcojęzyczne. Więc, gdyby taki film powstał, to miałby pewnie tytuł „Stolz des Volkes”. Filmu takiego jednak nie było, więc Hitler nie mógłby się tak wariacko w kinie śmiać. W ogóle niemieckie kino owego czasu nie było nastawione na pokazywanie zbyt wiele zabijania. Hitlerowcy mogli, i owszem, zabijać w rzeczywistości, ale ich kino wojenne było stosunkowo łagodne pod tym względem, gdy chodziło o filmy pokazujące II Wojnę. Stosunkowo najbardziej brutalnym filmem fabularnym z owego okresu III Rzeszy, oglądanym przez piszącego te słowa, jest film “Heimkehr” („Powrót”) z roku 1941 (reżyseria: Gustav Ucicky), w którym te brutalne sceny to sceny prześladowania mniejszości niemieckiej w Polsce przez polskie władze. Ale i te sceny są bardzo łagodne w porównaniu do tego, co oferuje nieraz współczesna nam kinematografia. Zabici pojawiają się też rzadko w tych fabularnych filmach wojennych, które pokazują działania wojenne, jak  „U-Boote westwärts!” (też z 1941 roku), w którym „gościnnie” zagrał w epizodzie końcowym nawet admirał Dőnitz…

Więcej już widać poległych w tych filmach fabularnych, które odnoszą się do konfliktów militarnych przeszłych epok, jak “Der Groβe Kőnig” („Wielki Król”) z 1942 roku, o Wojnie Siedmioletniej i Fryderyku Wielkim (już na początku pokazana jest bitwa przegrana przez Fryderyka pod Kunersdorf) albo w pochodzącym z roku 1944 (premiera 30 stycznia 1945) kolorowym filmie “Kolberg” („Kołobrzeg”) o obronie Kołobrzegu przed wojskami napoleońskimi w roku 1807. 

Oczywiście, pomijając już różny charakter filmów, obok „Wielkiego Króla” czy „Kołobrzegu” owe „Bękarty wojny” nie mogłyby, pod względem wartości scenariusza, nawet stanąć, taką nędzną są szmirą…
Nie ustrzeżono się też błędów mniejszego kalibru.
Na przykład błąd pojawia się ilekroć używane jest słowo „kino” przez niemieckie postacie filmu. To słowo w niemieckim też istnieje, to prawda. W III Rzeszy jednak preferowano czysto niemieckie słowo „Lichtspiel”, czasami też „Lichtspieltheater”…

Byka dopuszczono się w scenie, gdy aktorka von Hammersmark tytułuje Hansa Landę „pułkownikiem” („Oberst”), gdy każdy w Niemczech hitlerowskich wiedział, że w SS ta ranga znana była jako „Standartenfűhrer” (czyżby niemieccy ko-producenci filmu nie mogli poinformować żydowskich hollywoodczyków?). Ten „pułkownik” wlecze się zresztą za Landą przez cały film, diabli wiedzą czemu…

A jak prezentują się znane postacie hitlerowskie w tym filmie? „Hitler” w ogóle nie jest do siebie podobny, tylko czesane na lewo włosy oraz wąsik na to wskazują, a twarz mu zrobiono celowo chyba bardziej demoniczną niż była. „Goebbels” w filmie wygląda praktycznie na… niemal każdego, kogo chcemy, tylko nie na Goebbelsa…
W filmie pojawia się (co prawda nic nie mówi) nawet „der dicke Hermann” czyli marszałek „Hermann Gőring”. Bardzo słusznie, że w momencie jego pokazania na ekranie pojawia się napis z jego nazwiskiem i strzałką go pokazującą, bo istotnie moglibyśmy się nie domyśleć, że to ma być on… Z recenzji wynika też, że ma tam być i Martin Bormann, ale nie byliśmy w stanie zlokalizować w filmie nikogo o jego wyglądzie… Na sali kinowej mignęły nam za to postacie, które, gdyby lepiej dobrano fizjonomie, mogły być „Runstedtem” oraz „Dőnitzem” (a może zamiast „Runstedta” był to „Keitel”?). W tym zmasowanym zbieraniu co ważniejszych postaci wierchuszki III Rzeszy w jednym kinie aż zaskakuje brak jednego z czołowych asów tej wierchuszki: „Heinricha Himmlera”. To „Bormann” był (podobno), a „Himmler” to co, „płotka”? Zwłaszcza, że to Himmler był najbardziej złowrogą postacią dla Zydów, jakże można było o nim tak niespodziewanie zapomnieć i nie rozwalić mu brylatej twarzy gradem kul? (ach, te niedoróbki!).

W sumie obraz tego filmu to obraz żenującego „komiksu” o słabej treści, ale za to z dawką zabijania. Co sądzić o takich „dziełach”?

...na zakrwawionym kiju do palanta zmiętoszona i pokrwawiona rogatywka...
"...na zakrwawionym kiju do palanta zmiętoszona i pokrwawiona rogatywka..."

Spróbujmy sobie wyobrazić nasze własne, polskie, stosunki w historii z Ukrainą. Załóżmy na moment, że na Ukrainie powstaje film „Bękarty Galicji” o dziewięciu ochotnikach, co to nożami i kijami do gry w palanta sieją postrach polskiej policji, rządu i wojska na Kresach. Wyobraźmy sobie plakat reklamowy takiego filmu, podobny w charakterze do plakatów „Inglourious Basterds”: na zakrwawionym kiju do palanta wisi zmiętoszona i pokrwawiona rogatywka… A ukraińska krytyka szaleje z zachwytów i pisze o „triumfalnym powrocie” reżysera filmu, rozpływa się nad akcją i grą aktorską. Film otrzymuje nagrody filmowe i nawet w Warszawie odbywa się bombastyczna premiera z udziałem „tuzów” polskiej i międzynarodowej „śmietanki” kulturalnej (podobna do tej, jaką zorganizowano filmowi Tarantina w Berlinie…).
Potrafimy sobie wyobrazić film „Bękarty Palestyny” o grupie bojowników, traktujących „po Pittowsku” i „po Rothowsku” oficerów Mossadu i armii izraelskiej (też z tymi nożami i kijami do gry…), albo wycinających im Gwiazdę Dawida na czołach? Lub co najmniej “arabskiego Brada Pitta” z “humorem” mówiącego wystraszonemu Izraelczykowi „więc wyjmij ten twój kosher-food-licking-finger i pokaż na mapie to, co chcę wiedzieć”.
Co by powiedziała „krytyka”? Co do mnie osobiście, to film Tarantina nasunął mi pomysł zupełnie nowego scenariusza, “Drei Kameraden im Einsatz”. W końcu, jak już sobie pozwalać, to idźmy dalej (choć nie z taką dewiacyjną skłonnością do upajania się zabójstwami…).

Leave a Reply